Dziś w akcie ostatecznej desperacji sięgnąłem po ostatnią prezerwatywę – tę od Yves Rochera… a ponieważ na bezrybiu i perfumowana ćwiartka chusteczki higienicznej to też ryba, tfu próbka – więc dziś opiszę „pustynny” Hoggar… pojęcia nie mam skąd tu analogia z pustynią, ale gdzieś ten zapach trzeba było ulokować… a że od historii o pewnych siebie, czerpiących z życia garściami i uwodzicielskich mężczyznach klientom już się ulewa – więc padło na gigantyczną kuwetę, zwaną potocznie pustynią…
Swoją drogą w życiu nie pokojarzyłbym bergamoty, tonki oraz drewna cedrowego – zaserwowanych w formie spolegliwej, ultra poprawnej politycznie stylistyce Rocherowego casualowca z tym obumarłym, wysoce nieprzyjaznym miejscem… co prawda nie byłem molestowany w dzieciństwie, ale za to zmuszano mnie do picia mleka – stąd zapewne moja wrażliwość nie nadąża za powalającą logiką autorów konceptu… ok, dość znęcania się nad nieodgadnioną przewrotnością oficjalnej myśli ideologicznej – i zajmijmy się Hoggarem z 2005 roku…
Jak już wspomniałem Hoggar to klasyczny przykład Rocherowego minimalizmu i prostoty… takiej Szwedzkiej, funkcjonalnej i surowej – ale nie pozbawionej uroku, wynikającego zapewne ze wspomnianego minimalizmu… nut tu tyle co kot napukał do kuwety, tfu pustyni, zapach jest prościutki, niemal bezpłciowo nijaki – ale dość harmonijny i przyjemny dla nosa… zaciąga od niechcenia raz słodyczą tonki, to suchością cedru – tworząc zupełnie nieinwazyjny, sielankowy klimat świeczuszki zapachowej za 3,99… oj daleko Hoggarowi do ujmującej finezji Cerruti – Si… zapach jest równie przekonywujący, co pośpiesznie sklecony w fotoszopie plakat z połówką męskiej twarzy o tajemniczym, głębokim spojrzeniu – robiącej zapewne za tło dramatyczno liryczne całej kompozycji… trąci mi to na kilometr niesprzątaną kuwetą, tfu tandetną amatorszczyzną i nie kupuję tej ściemy…
Zapach zadowoli raczej osoby, które nie wymagają od noszonych perfum nic poza absolutnym minimum i dyskretniej egzystencji bez fajerwerków i zwrotów akcji… od początku do końca pachnąc niemal niezmiennie… na pewno nie przypadnie do gustu miłośnikom głośnej muzyki disco przy wtórze kuli dyskotekowej – której blaskiem mieni się 1 Milion, albo A*Men… osoby poszukujące w perfumach wyrafinowania i klasy, też poczują się Hoggarem rozczarowane – gdyż zapachowi bliżej do choinki zapachowej wiszącej przez pół roku na lusterkiem wstecznym – niż do klasycznych drzewno-orientalnych męskich perfum…
domniemany skład: bergamotka, drzewko cedrowe i bób tonka
Ha! Boska recenzja! Też w Hoggarze nie widzę kuwety… Tfu! Pustyni. W ogóle niewiele w nim widzę. A już zestawianie bergamotki z pustynią? To już prędzej z kuwetą… :]
By: Sabbath on 13 lipca 2012
at 09:53
Tag „kuweta” – i wszystko jasne. Pirath wrócił do formy 😀 ❤
By: nisha on 13 lipca 2012
at 10:24
he he dzięki 😉
By: pirath on 14 lipca 2012
at 09:18
Testowałem to dzisiaj, a teraz dopiero czytam coś o pustyni. Kurdę, może chodzi o taką z gliny? Bo pachnie to tak ulepkowato, że ciężko coś z tego wyłuszczyć. A może faktycznie o tę kuwetę chodzi?
Na plus projekcja i trwałość.
By: pknbgr on 15 lipca 2012
at 23:53
też testowałeś z prezerwatywy, czy w ludzkim odruchu podano Ci normalny tester?
By: pirath on 16 lipca 2012
at 07:17
Sam sobie wziąłem. Tester rzecz jasna.
Z tej prezerwatywy to jak się dozuje? Jak ze szprycbojtla?
By: pknbgr on 16 lipca 2012
at 10:00
rozrywasz opakowanie, wyciągasz nasączoną chusteczkę i wcierasz zawartość w skórę… profanacja, bo zapach wtarty w skórę pachnie inaczej niż napylony, nie jest go dostatecznie dużo i nie da się reaplikować…
By: pirath on 18 lipca 2012
at 23:41
Aaa, to w ten sposób. Kiedyś miałem taką „próbkę” jakiegoś Bananowego Bruna.
Natomiast szprycbojtle daje Givenchy. Jest to coś na zasadzie szamponu jednorazowego- w takiej torebce jest nalane parę kropel perfum i wyciskasz to na skórę. Porażka.
By: pknbgr on 19 lipca 2012
at 16:28
true
By: pirath on 19 lipca 2012
at 17:05
Ja tu wdepnę odświeżyć, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nazwa Hoggar to historyczny ciąg nazw pustynnych firmy dla męskich zapachów – przypomnijcie sobie Samarkandę. To był cud, i nadal jest, bo mam 🙂
Był też z tych gorących Aztek, i jeszcze coś, ale nie pamiętam.
By: Królowa on 28 stycznia 2016
at 14:32
heh, coś mi mówi, że Yves wybrał tę nazwę nie bez przyczyny 🙂
By: pirath on 1 lutego 2016
at 15:39