Przez długie lata markę Bvlgari (poza rzecz jasna wyrobami jubilerskimi, jak u Cartiera) kojarzyłem z sążnistymi klimatami marynistycznymi (seria Aqua) – tudzież wytrawnym puryzmem, którym emanuje seria Pour Homme… owszem doceniam wysoki poziom wykonania i jakość ich pachnideł – ale jak zapewne wiecie, nigdy nie było mi po drodze z klimatami wodno ozonowymi, ale to już kwestia preferencji… sytuacja zmieniła się w 2010 roku, wraz z pojawieniem się nowej linii Man (obecnie Man, Man Extreme i Man In Black), która wyraźnie odbiega od dotychczasowej stylistyki Bvlgari – gdyż jej trzon i istotę stanowią drewna i żywice, czyli to co tygryski lubią najbardziej… poznałem Man w lokalnej sieciówce i choć zapach wstrzelił się w moje gusta od przysłowiowego, pierwszego niucha – na próbkę umożliwiającą jego recenzję, przyszło mi czekać prawie 4 lata…
Muszę wyznać, że zarówno w dniu premiery, jak i dziś – wciąż jestem nieodmiennie urzeczony przytulnym brzmieniem tych perfum… zresztą dwa inne, a bardzo do Bvlgari Man podobne pachnidła (o tym za chwilę) też pokochałem od pierwszego niucha i również oba posiadam… Bvlgari Man to wybornie skrojony, wysmakowany, drzewny casualowiec, którym latem, nie powstydziłbym się uświetnić nawet oficjalnej okazji… Man to dużo lżejsza, wyraźnie mniej słodka i kadzidlana – rasowo drzewna odsłona Man in Black i tu duże brawa dla autora, za zachowanie wierności przyjętej stylistyce i nazewnictwie (Dior ucz się)…
Już samo otwarcie tych perfum, przywodzi na myśl zwiewny, szykowny, wyrafinowany i od pierwszych taktów ujmujący bukiet – przyozdobiony neutralnym majowym kwiatem i słodyczą owocu o niewinnej aparycji, która z łatwością wprawia w rozleniwiający błogostan… niby tak proste, wręcz niepozorne brzmienie, a trudno w jego obliczu nie przewracać gałami i nie molestować nosem własnej, spryskanej tymi perfumami dłoni… podobnie czułem się gdy poznawałem najnowsze dzieci Laury Biagiotti czyli Mistero i Essenza, choć najlepsze miało dopiero nastąpić…
Wprawdzie jego otwarcie jest stylistycznie zbliżone do uwodzicielskich, zniewalających swą wysmakowaną finezją, włoskich amantów (Mistero di Roma i Essenza Laury Biagiotti) – lecz wzbogacono je głęboką i chropowatą słodyczą przejrzałej gruszki oraz szczyptą pikantnego, świeżego imbiru, który pięknie łączy się ze zwiewną roślinną świeżością fiołka i dyskretnego, pobudzającego lotosu… ta przypominająca mi na tym etapie brzmienie arcy szykownego Mont Blanc Presence korelacja – przeistacza się stopniowo w prostą, acz nie mniej szykowną i uwodzicielską, słodką i coraz bardziej przyprawowo drzewną słitę – równie delikatną i niewymownie porywającą, co w subtelnie drzewnym i powłóczystym Beckham Homme… co by nie było zbyt monotematycznie i mdło – całość minimalnie podciągnięto i ożywiono za sprawą dyskretnej, pobudzająco pikantnej nuty przyprawowej…
Obecność kwiatów jest tu symboliczna i w zasadzie wyczuwalna w jedynie pierwszych minutach – ale wystarczająca, by ożywić bukiet skąpany w upojnej słodyczy gruszki i zapowiedzieć wyłaniającego się nieśpiesznie sandałowca, któremu mam wrażenie towarzyszy szczypta imbiru oraz niezidentyfikowany akcent ni to roślinnej, ni to drzewnej, purystyczno pudrowej, ascetycznej świeżości (coś jak sok ze świeżo ściętego drzewa – prawdopodobnie cypriol, tudzież resztki lotosu)… ich pojawienie się przydaje brzmieniu akordu serca ledwie wyczuwalną, trawiasto korzenną aureolę… z czasem drzewna natura tych perfum tężeje, wyostrza się i zagęszcza – by u szczytu swego rozkwitu, przeistoczyć się w ciepły i aromatyczny, posmarowany skrystalizowanym miodem stos szczapek ze szlachetnych drewien…
Pierwsze minuty Bvlgari Man to wzajemnie przenikające się nuty i akcenty, zupełnie jak orkiestra strojąca swe instrumenty przed koncertem w filharmonii – ale już w kwadrans od aplikacji na skórze klaruje się, jak to określa mój znajomy: „rasowy rozpinacz biustonoszy” pokroju dyskretnego, acz niesamowicie przyjemnego i uwodzicielskiego Beckhama Homme (2011)… tyle, że Beckham jest wyraźnie delikatniejszy i bardziej powściągliwy, gdyż jego moc „eksplodowania zapięć owych staników i ściągania majtek przez głowę” oparto w dużej mierze na magii ISO – gdy Bvlgari Man jest cięższy i wybitnie drzewny, chwilami do złudzenia przypominając słodko drzewny Kenzo Boisee, również z 2010 roku (oba są z 2010 roku, więc ciekawe kto kogo zainspirował jako pierwszy?)…
Faza dojrzała to już stricte drzewna serenada, upojna, obfita i głęboka – chwilami pikantna, gdy uaktywniają się zakamuflowane akcenty korzenno piżmowe, ale przez większą część swego żywota wybrzmiewa upojnie, balsamiczne, miękko i przytulne… czyni to z Bvlgari Man niesamowicie przyjemnego, otulającego i niewymuszonego – naturalnego kompana na wiosnę i jesień, a którego finezyjna emisja i przyjazna natura wybornie poprawia samopoczucie i rozgrzewa ducha… oto wyborne połączenie aromatycznych drewien, z odrobiną upojnej słodyczy i szczyptą przypraw, a całość zmiękczono obłością otulających wątków żywiczno, balsamiczno kaszmirowych… wprawdzie te ostatnie wypadają dość syntetycznie i lakonicznie, ale w roli dopełniającego wypełniacza sprawiają się wybornie… jeśli połączyć to z nader przekonywującą projekcją i około ośmiogodzinną trwałością (dobrze wyczuwalną, nim zapach zacznie wybrzmiewać swym własnym echem) – dostajemy wybornie skrojonego drzewnego casualowca, od którego nie zawiewa na kilometr upierdliwą, tonkową słodyczą (alleluja)…
Alberto Morillas
2010
Głowa: lotos, bergamotka, liść fiołka, biała gruszka,
Serce: wetyweria, nuty drzewne, drzewo sandałowe, żywica bursztynowa, drzewo kaszmirowe, cypriol,
Baza: benzoes, piżmo, fasolka tonka, biały miód,
Też go lubię i posiadam.
Subtelny, elegancki, trwały i taki… inny. Trudno go znielubić.
A flakonem (setką) śmiało można rozwalać „Tygrysy” i „Pantery” 🙂
By: Roq on 12 października 2014
at 12:53
tylko pamiętaj, żeby odnieść na miejsce flakon gdy już te Pantery i tygrysy rozgromisz (jak przystało na wzorowego gieroja)… 🙂
By: pirath on 13 października 2014
at 22:00
Alberto jest wielki
By: dar on 12 października 2014
at 16:56
amen 🙂
By: pirath on 13 października 2014
at 22:00
Bardzo lubię Man, ale trwały to on nie jest…
By: Marcin on 12 października 2014
at 23:39
no to mamy 2 do jednego…. tym razem zgadzamy się z Roqiem ze jest trwały… czy zatem problem nie tkwi Marcinie we właściwościach twojej skóry, w odniesieniu do przenoszenia konkretnych nut zapachowych?…
By: pirath on 13 października 2014
at 22:13
To zależy co mamy na myśli mówiąc „trwały”. Dla mnie 6 h to mało…
By: Marcin on 13 października 2014
at 22:52
dla mnie 6 godzin to już dobrze, około 8 to już bardzo dobrze, około 12 i lepiej, tytanicznie… więcej naprawdę nie trzeba…
By: pirath on 21 października 2014
at 13:25
Uwielbiam o każdej porze roku. Ma w sobie to Coś z czym nie da się go pomylić. Naturalnie wyrafinowany, czysty, spokojny i bardzo harmonijny, elegancki ale i uniwersalny w dobrym tego słowa znaczeniu. Wyborny jak na mainstream. Zawiera ten magiczny pierwiastek co Must de Cartier jeśli o wrażliwość i emocje chodzi… Jadę na odlewkach ale flakon planuję (nie od dziś :P) 😉
By: narde on 14 października 2014
at 15:42
pięknie napisane, podpisuję się pod tym obiema rękami… 😉
By: pirath on 21 października 2014
at 13:32
Dzięki Piracie. 🙂 Pomyśleć że miałem przed nosem Black i nie zamoczyłem mimo że chciałem… 😦
By: narde on 22 października 2014
at 19:53
skleroza nie boli… 🙂
By: pirath on 24 października 2014
at 10:27
kolejna próbka – kolejne wrażenie zapachowe….otóż w Niedzielę udając się m.in.do lokalu wyborczego celem oddania głosu w wyborach samorządowych postanowiłem wypróbować zapach Bvlgari Man: 3 chmury w okolicach szyi + jedna na nadgarstek….bezpośrednio po aplikacji zapach był dla mnie ledwo wyczuwalny (ale pamiętając,że np. Lalique Encre Noire ”zadziałał” z opóźnionym zapłonem he he ,nie psikałem więcej….bo nie chciałem poprzez zbyt nachalną projekcję zapachową zakłócić pracy w lokalu wyborczym lub coi gorsza zostać posądzonym o zapachowe zakłócanie ciszy wyborczej he he he :D)…wraz z upływem czasu,jak zapachu nie czułem tak nic sie nie zmieniło….dlatego wieczorem przeprowadziłem jeszcze jedno skomplikowane doświadczenie zapachowe (tzn.jedna soczysta chmura na ”zginacz łokciowy” od wewnętrznej strony) i wychodzi na to,że na my skin zapach ten jest bardzo delikatny,ledwie wyczuwalny a jego trwałość pozostawia wiele do życzenia (w porównaniu np. do Lalique Encre Noire,Guerlain Vetiver Classic czy Fahrenheit-a BAJ KRYSTIAN DIOR)..no chyba,że zapachy Bvlgari mają to do siebie,że trza je aplikować w większych ilościach 6-8 (góra 23 he he) ”chmury” zapachowe….nie wiem,bo nigdy wcześniej z tą marka nie miałem do czynienia….w każdym bądź razie,na mnie zapach (a szczególnie jego projekcja&trwałość) wywarł mizerne wrażenie
By: maRCin1 on 17 listopada 2014
at 17:12
na szczęście Bvlgari Man jest znacznie mniej donośny i zawiesisty niż EN, chociaż na jego trwałość i projekcję nie mogłem narzekać… może po prostu na Twojej skórze wypada skromniej, ale bierz proszę poprawkę, że to z założenia są delikatne i dyskretne perfumy, więc nie będą miażdżyć sobą otoczenia… sądzę, że tych perfum można śmiało i bez skrupułów zapodać 8-10 chmurek i krzywdy nikomu nie zrobisz…
By: pirath on 17 listopada 2014
at 20:50